niedziela, 15 marca 2015

Berlin - Alternatywnie: Kreuzberg

To by wyjazd bez planu. Bez zaznaczonych na mapie punktów. Bez must see. Nie miałam wielkich oczekiwań. Chciałam po prostu poczuć miasto, być tam gdzie tubylcy, zjeść tam gdzie miejscowi, bez fotek idiotek pod pomnikami ludzi, których nie znam i sá dla mnie bez znaczenia. Być niemym widzem dnia codziennego w dzielnicach, które nie mieszczą się na typowo turystycznej mapie.
Udało się. Wróciłam odmieniona. Berlin naładował mnie taką dawka pozytywnej energii, jakiej zupełnie się nie spodziewałam. Pierwszy raz od dawna jakieś miasto tak mnie zaskoczyło. Urzekło do tego stopnia, że przez myśl przemknęła wizja przeprowadzki do Berlina! Oczywiście to mrzonki, bardzo kocham Warszawę i na ten moment dobrze mi w stolicy, niemniej jednak myśl, że od Berlina jestem oddalona o kilka godzin pociągiem bądź nocny przejazd simple expresem sprawia, że cieplej robi mi się na sercu. To równoznaczne z tym, że kiedy tylko zechcę mogę spędzić tam znów kilka dni. Wykraść kilka godzin tego wszem obecnego chillu dla siebie. Nie wyobrażam sobie nie spędzić tam kilku dni w upalnych miesiącach. Już widzę się nad rzeką z kocykiem, cydrem i jakąś planszówka w towarzystwie moich najbliższych! Ach rozmarzyłam się!








Nie okłamujmy się Berlin jest kwintesencja współczesności. Wszystkim czego młody człowiek może chcieć od miasta. Jest przyjemne w odbiorze, ale nie nadęte. To miasto młode duchem, nie dookreślenie. poszukujące własnej tożsamości, nowego wyrazu. Przeorane przez historię szuka własnej tożsamości, niczym nastolatek, chce być wszystkim. Być może dlatego tak łatwo się tu odnaleźć młodym ludziom, którzy tak jak ono boją się szufladek i schematów. Na to czym jest dzis Berlin, nie mały wpływ miała gospodarka. Ogrom pustostanów, kilka ładnych lat temu był nie lada gratką dla artystów, którzy ściągali tu z rożnych stron świata, tworząc alternatywne enklawy w zastanych pustostanach. Tworzą luźne stowarzyszenia, wystawy, swoją obecnością wpływając na wygląd i charakter tego miasta. 
To nie centrum biznesowe. To również nie stolica w rozumieniu europejskim z parlamentem, białym domem, reprezentacyjną ulica handlową. To oczywiście też posiada ( jak wykazuje moja relacja z przed 4 lata) Można oczywiście zobaczyć tylko to ( i tez być zadowolonym) jest to jednak miasto, które ma o wiele więcej do zaoferowania, trzeba tylko mieć trochę odwagi, dać się ponieść jego urokowi. Pozwolić krętym, kolorowym, nieco odrapanym uliczką ponieść się gdziekolwiek. Iść bez celu przyglądać się ulicom, po prostu przyglądać się miastu i starać się je zrozumieć.
Zapraszam na pierwsza część relacji.


Podróż sprowokowało pragnienie by odwiedzić to miasto, by jak pisałam ostatnio, spojrzeć na nie obiektywniej. Termin zdeterminowała promocja na bilety w LUX Expresie ( część simple expres) – czyli u przewoźnika autokarowego, który z okazji walentynek zaserwował bony. Tym sposobem udało się kupić bilet za 76 zł w dwie strony! Nocny przejazd Lux Expresem w porównaniu z Polskim Busem jest naprawdę luksusowy! Sama byłam zaskoczona, wygodne siedzenia, więcej miejsca na nogi, gniazdko, internet ( niestety równie słabym jak ten z polsiegobusa), za to telewizorki wmontowane w zagłówki, na których można obejrzeć całkiem pokaźną liczbę filmów, posłuchać muzyki, po surfować po internecie ( z założenia). Przewoźnik jest niezwykle punktualny. Mimo, że autobus jechał z Wilna, przyjechał punktualnie na czas, a na miejsce dotarliśmy kilkanaście minut wcześniej.
7 rano czas start: Dzień Dobry Kreuzberg!
O 7 rano ze spokojem przemierzałyśmy Charolttenburg, śpiące miasto robiło fantastyczne wrażenie. Kilka minut w metrze i krajobraz nabrał innego charakteru. Eleganckie kamienice, stały się zwyczajniejsze, mniej wytworne, a ulice mimo wczesnej pory coraz pełniejsze. Budzące się do życia stragany, miks kultur. Tak urocze, stare, żółte wagoniki metra, które czasy świetności mają już za sobą zawiozły nas do serca Krezuzberg
.
Berlińskie Metro to odrębna historia. Najbardziej malowniczą linią jest ta przecinająca właśnie rzeczony Kreuzberg. Stare żółte wagoniki, z brązowymi mocno niedzisiejszymi skórzanymi siedzeniami i uroczymi naklejkami bramy brandenburskiej na szybach. Powoli przesuwają się na torowiskach zawieszonych nad miastem. Nie wszystkie linie metra są nadziemne, te jednak, które dryfują na wysokości trzeciego pietra, są szczególnie urocze. Dadają klimatu temu miastu cieszą oko zarówno przechodniów, błyskając swym jaskrawym żółtym odcieniem. Jak i pasażerów, dając szanse obserwować miasto, z góry. Przyznaję bez bicia, że to jedna z moich ulubionych atrakcji w mieście. Metro nie jest dla mnie żadną nowością. Wszędzie gdzie jestem, muszę ( chociaż by to nie miało najmniejszego sensu) przejechać się podziemnym pociągiem. Berlińskie Metro jednak jednak zrobiło na mnie szczególne wrażenie. Jest po prostu inne. To, że jest stare, dodaje mu tylko uroku. Ciesze się, że nikt nie wpadł na cudony pomysł rewitalizacji wagoników i nie odnawia ich na wzór nowoczesnych pociągów.



































Nie miałyśmy wielkich planów, byłyśmy jednak bardzo elastyczne. Chciałam pokrążyć po Krezubergu, zobaczyć coś alternatywnego. Posiedzieć przy kawie, pogapić się na wodę. Niby nic wielkiego, a jednak cieszy.Z łatwością znalazłyśmy nasz hostel.  Genialnie ulokowany, 200 metrów od stacji metra, (gorąco polecam) 36 Hostel, na Garlitz Banhoff. Gdy tylko schowałyśmy rzeczy do przechowalni, napiłyśmy się herbatki, zagrzałyśmy zmarznięte palce i przepoczwarzyły się w kobiety, w hostelowej ubikacji. Osiadłyśmy nad mapą, zanurzyłyśmy się na chwile w blogosferze. Tym sposobem znalazłam kilka ciekawych sugestii, szczególnie urzekły mnie dwie: targ z ekologiczną żywnością oraz szpital w którym zorganizowano galerie sztuki.
Tuż pod hostelem znalazłyśmy miejsce idealne na śniadanie i poranną kawę. Kanapka z kozim serem, suszonymi pomidorami i czarnymi oliwkami na ciepło, została moim osobistym hitem! Kanajpka warta jest polecenia, ( kanapki w cenach od 1,8-2,9) kawa (od 1,2-2,2) oraz jogurty ryżowe na mleku z owocami ( 2,5) gwarantują idealny początek dnia. Posilone ruszyłyśmy przed siebie. Tam gdzie zza rogu wołał do nas mural. Tak mniej więcej wyglądały te dwa dni. Mimo, że miałyśmy w głowie co chciałyśmy odwiedzić, krążyłyśmy powoli. Rozmawiając z sobą cały czasy i kontemplując zastaną rzeczywistość.
Tym sposobem dotarłyśmy do Szpitala, przerobionego na galerie sztuki. Muszę przyznać, że to miejsce zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Lubie takie klimaty. Przeważnie spotykam miejsca po przemysłowe, to wiec zaskoczyło mnie i formą i byłym przeznaczeniem. Neogotycka architektura, z korytarzami pełnymi grafity i street artu jest czymś naprawdę przyjemnym dla oka. Przepiękna klatka schodowa, bajeczne sklepienia i urocza różowa łazienka. Dokoła galerii znajduje się park oraz oaza/ obozowisko artystów. Mają tu swoje baraki i drewniane budki. Okolica jest naprawdę przyjemna niedaleko płynie jeden z dopływów Szprewy, a zielony skwer z równymi pastelowymi kamienicami z końca XIX weku przypomniał mi Helsinskie nabrzeże ( co zawsze jest dobrym znakiem).
Stąd kierowałyśmy się w stronę kanału, przypadkiem natrafiając na mały barak, postawiony tu nielegalnie przez pewnego człowieka, który od lat opiera się władzom, z dumnie powiewającymi z dachu flagami, kpi z przepisów. Miałyśmy szczęście zobaczyć spokojnie kpiącego w maleńkim ogródeczku, podstarzałego brodacza.















































Stąd kierowałyśmy się w stronę Muru, Kopernicken Strasse trafiłyśmy to starej fabryki, zaadaptowane na designerskie sklepy, kanjki oraz outlet Zlando. Na środku, stoi wrak samochodu. Nieco przypominający instancję Banksy'ego zamontowaną na Brick Lane, a na końcu placu znajduje się pomost oraz stoliczki, tuż nad Szprewą. Po drugiej stronie widać kolorowe grafit zdobiące mur.Z lewej wychla się błyszczącą w słońcu wieża Alekxander-platzu, z prawej zaś dreptających radośnie chłopcy z Treptown., tuż za mostem na Warsawer-strase. Stałam tam dłuższą chwile ciesząc oko tym widokiem. Wyobrażałam sobie jak latem w mojej kraciastej sukience rozbijam się tu z kocykiem i do późnych godzin nocnych wpatruje się w wodę!
Idąc w stronę muru uznałyśmy, że Kopernicken Strasse jest coraz brzydsza, odbiłyśmy w pierwszą ładną uliczkę w prawo. Miałyśmy w planie zjeść na obiad słynnego burgera Burger Mister ulokowanego w budce pod torami kolejowymi. Tym spodem znów zaczęło się kluczenie uliczkami. Przypadkiem trafiłyśmy na targ ze zdrową żywnością ( ten, którego poszukiwałysmy okazał się zamknięty!). Hala targowa zupełnie mnie zauroczyła. Gdybym tu mieszkała przychodziłabym cyklicznie by spróbować wszystkiego! Obeszłyśmy wszystkie stragany i zaopatrzone w cydr udałyśmy się na burgera. Kolejka była spora, w sumie czekałyśmy grubo ponad 40 minut na zakup. Czy było warto? Gdybym go nie zjadła plułabym sobie w brodę. Burger nie był zły. Był jednak bardzo tłusty. Jem dość chudo, więc taki ociekający tłuszczem burger, który o dziwo nawet bułke miał tłustą nie koniecznie trafia w moje gusta. Tym bardziej znając Warszawskie standardy w branży slow burgerów – ciężko mi ocenić wysoko tego delikwenta. Koszt burgera to od 4 do 5,5 więc cena jest zupełnie warszawska. Burger cieszy się jednak niekłamaną popularnością, a oczekujący w kolejce nie wyglądali na przyjezdnych. ( po tym wszystkim miałam ochotę rozwiesić plakat: zapraszam do Warszawy na burgeraJ)
Stad już niedaleko do słynnego czerwonego mostu na Warsawer Sreasse i Eastside Galery – czyli najdłuższego zachowanego fragmentu muru. Był wiec czas na zdjęcia i relaks na schodach. Ciepłe słonce, wytrawny pyszny cydr, który przypomniał mi angielskie czasu i niezwykła muzyka, którą tworzył uliczny artysta grając na rurach pcv – uwaga – gumowymi klapkami!!. Siedziałyśmy jak oczarowane dobrą godzien wsłuchując się w te niezwykle dźwięki. 




































































Sam mur, tym razem zrobił na mnie o wiele mniejsze wrażenie. Myślę, że dzieje, się tak z kilku powodów, przede wszytkim miałam to szczęście zobaczyć go cztery lata temu tuz po renowacji. W ciągu tych kilku lat każdy z obrazów, zyskał kila większych i mniejszych dodatkowych bohomazów, tagów, podpisów i pseudo dzieł. Po drugie od tamtej pory, zaczęłam zwracać uwagę w sposób szczególnym na tego typu sztukę. Czytając albumy, szukając na własną rękę Banksiego w Lodynie czy Brighton i co rocznie obserwując w napięciu Street art. Festiwal w Katowicach. Od tamtej pory widziałam naprawdę dobre prace. Te traktuje je więc jak historie, preludium, zaczyn do dzisiejszej sztuki ulicznej, niezmiennie cenie ( szczególnie kultowy trabant czy całujących się Honeckera z Breżniewem), niemniej nie odbierają mi już tchu.

Stad metrem dotarłyśmy do centrum. Chciałyśmy zobaczyć Mitte, z bardziej alternatywnej strony. Udało się to jednak tylko częściowo. Ciągle nie wiem gdzie stoi stary trabant otoczony awangardowym ogrodnikiem? Mam nadzieję znaleźć go w lecie. Zaglądałyśmy do witryn małych galerii i w wewnętrzne podwórka. Gdy zrobiło się ciemno kluczyłysmy uliczkami dokoła Alxendander platzu. Nie da się ukryć, że na koniec dnia miałyśmy w noga kilka ładnych kilometrów.

c.d nastapi

1 komentarz:

  1. Przyznam szczerze, bardzo obszerny posty i bardzo dobra relacja ;)
    Zdjęcia obejrzałam z prawdziwą przyjemnością, bo jest co oglądać! Nafociłyście dziewczyny naprawdę sporo.
    Berlin właśnie tak się przymierzam - zamierzam... oj chciałabym.

    OdpowiedzUsuń